Chyba rzeczywiście zdecydowanie za dużo myślała o rzeczach, na które nie miała już wpływu. Zbyt wiele spraw nurtowało ją do tego stopnia, że niemal wywiercały dziurę w jej obolałej czaszce. Powinna przestać, skupić się na teraźniejszości, a nie rozpatrywać problemy, których już nie było, lub których mimo chęci nie mogła rozwiązać. To prowadziło donikąd. Właśnie do takiego wniosku doszła Grace, jadąc przez podziurawioną drogę w słabym blasku świateł przeciwmgielnych. Rozmyślała, a to chyba była najgorsza rzecz, za jaką mogła się wziąć. Miała to zostawić jako materiał na listy, ale ponura aura otaczająca ją ze wszystkich stron nie działała jakoś specjalnie dobrze na postanowienia. Na szczęście byli już prawie na miejscu. Jeszcze kilka minut i powinni się znaleźć w Bulletown.
Odetchnęła z ulgą, przejeżdżając przez
wielką, pancerną bramę. Posłała lekki uśmiech w stronę strażnika, nie musiała
robić nic więcej. Wszyscy ją znali, wiedzieli, że nie potrzebuje żadnej
kontroli. Przecież zawsze wracała, a co więcej, Malachit ufał jej
bezgranicznie, to im wystarczało za gwarancję. Ona sama była ich gwarancją na
lepsze jutro.
Gdyby nie ogrodzenie, miasteczko wydawałoby
się całkiem zwyczajne. Rzędy domów, budynków publicznych, chodniki, latarnie…
tylko, że większość z tego nie pełniła już swojej dawnej funkcji. Bulletown
było bardzo rozbudowane, niemal samowystarczalne. Mieszkańcy byli w stanie sami
zapewnić sobie pożywienie, niezbędne do życia rzeczy, nawet z czasem zbudowali
elektrownię słoneczną, dzięki czemu mieli zapewnioną wygodę związaną z prądem
elektrycznym. Z początku ich osiedlenia się tam wszystko działało jeszcze po
staremu, ale po pewnym czasie dawne dostawy prądu zostały wstrzymane i trzeba
było sobie jakoś radzić. Zdążyli przywyknąć już do tego, że są zdani jedynie na
siebie, co dawało im nowe zasoby siły. Można by rzec, że jeżeli zaszłaby taka
potrzeba, wspólnie mogliby góry przenosić. Byli niezwykle dumni ze swoich
osiągnięć. Grace zżyła się z tamtym miejscem, stała się jego cząstką, jednostką
należącą do malutkiego, ale silnego organizmu, jakim wydawało się tamto
niewielkie społeczeństwo. Obrzeża miasteczka były właściwie niezamieszkane,
większość ludzi wolała skupiać się w centrum, dlatego domy stojące najbliżej
ogrodzenia wykorzystywali jako kwatery dla strażników granicy. W sumie nie była
pewna, dlaczego wystawiali straże, przecież Republika Nowego Świata w ogóle się
nimi nie interesowała, wojna się zakończyła. Tak jednak było bezpieczniej,
przynajmniej według większej części ludzi, którzy mieli coś do powiedzenia w
tej sprawie.
Grace uwielbiała czas, w którym to jej
przypadało stanie na straży przy granicy. Wtedy mogła być bliżej otwartego
świata, bardziej wolna. Dokładnie pamiętała każdą noc na warcie, kiedy to mogła
bez oporów wdychać świeże powietrze i wpatrywać się w granatowe niebo usiane
konstelacjami gwiazd. Jednak okazje ku
temu zdarzały jej się coraz rzadziej. Od kiedy zaczęli badać teren w coraz
większym promieniu od miasteczka, brała często udział w misjach. A czas, który
przychodziło jej spędzać na zamkniętym terenie wykorzystywała na tysiące innych
sposobów. Zdecydowanie brakowało jej swobody, którą miała jeszcze dwa lata temu. I towarzystwa Wer. Tego chyba najbardziej.
Zaparkowała na chodniku tuż przed główną
siedzibą sił zbrojnych, która znajdowała się w dawnej placówce miejskiego
liceum. Było to nie tylko centrum dowodzenia, które na dobrą sprawę po części
znajdowało się również w ratuszu, ale też miejscem, gdzie przebywali, szkolili
się i mieszkali rebelianci. Jakby nie patrząc każdy mieszkaniec potrafił
posługiwać się bronią, ale nie wszyscy chcieli i byli zdolni do tego, by
wyruszać na misje, poza bezpieczny krąg Bulletown. Ci, którzy się na to godzili
byli czymś w rodzaju żołnierzy rebelii.
Delikatnie szturchnęła ramię śpiącego
bruneta.
- Rusz się, Finn. Jesteśmy w
domu – powiedziała cichym, aczkolwiek nieznoszącym sprzeciwu głosem. – No już –
pociągnęła go za rękaw kurtki nieco mocniej.
Chłopak leniwie otworzył zaspane oczy,
przeciągnął się, a z jego ust wydobyło się błogie ziewniecie, co płomiennowłosa
skwitowała prychnięciem. Otworzyła drzwi i wyskoczyła z auta, zatrzaskując je
za sobą. Nie musiała długo czekać, nim chłopak zrobił to samo.
- Zaczekałabyś – mruknął
sennym tonem, wlokąc się obok niej.
Obróciła się w jego stronę tylko po to, by
zmierzyć jego zaspane oblicze krytycznym wzrokiem. Doskonale wiedziała, że
chłopak nienawidzi, kiedy pokazuje, jak bardzo jest ponad nim, co oczywiście
nie było prawdą. Jednak Grace lubiła dominować, zawsze stawiać na swoim. Oboje
lubili mieć pod sobą kogoś do rządzenia i z tego właśnie wynikały ich wielkie
kłótnie, zwykle o to, kto powinien dowodzić. Od śmierci Weroniki była trochę
bardziej przybita, rzadziej dążyła do swoich racji, jednak powoli wszystko
zaczynało wracać do normy, przynajmniej z wierzchu.
Szli w milczeniu szkolnymi korytarzami
spowitymi przez mrok. W tej części budynku rzadko się coś działo, dlatego też
wyglądał jak wyglądał. Prawdziwe życie toczyło się dopiero na pierwszym piętrze,
na które musieli wspiąć się schodami. Odgłos ich kroków roznosił się echem po
pustych pomieszczeniach.
Centrum zarządzania znajdowało się w dawnej
sali informatycznej, która została nieco przerobiona na potrzeby rebeliantów,
jednak większość miejsca nadal zagracał sprzęt elektroniczny. Komputery były
naprawdę przydatne, tak samo jak części innych urządzeń. Dzięki temu byli
dobrze ustawieni, mieli anteny, dostęp do rozgłośni no i CB Radio, jedno z ich
największych skarbów, bez którego na misjach by sobie nie poradzili. A może
raczej poradzili, ale bez takiego efektu, jakim było łączenie się z dowództwem
i informowanie o tym, że kolejne kilometry stanu New Jersey są bezpieczne,
dzikie i niedostępne dla nikogo poza nimi samymi.
Zatrzymali się przed drzwiami do dawnej
klasy. Oboje w tym samym momencie wyciągnęli ręce w stronę drewnianej
powierzchni, jednak po chwili uświadomili sobie swoją głupotę. Płomiennowłosa
posłała chłopakowi władcze spojrzenie, po czym zapukała trzy razy i nie
czekając na zaproszenie otworzyła drzwi.
Tak jak się spodziewali, znaleźli swojego
dowódcę sterczącego przy jednym z odbiorników radiowych i zawzięcie coś przy
nim kręcącego. Mężczyzna spojrzał na nich, prostując się i wycierając dłonie o
brzeg flanelowej koszuli. Malachit był postawnym mężczyzną mającym tak na oko
jakieś czterdzieści pięć lat. Na oko, bo nikt właściwie nie wiedział, ile liczy
sobie wiosen. Nie był jakoś wyjątkowo wysoki, ledwo dorównywał wzrostem Grace,
jednak z daleka bił od niego autorytet i władza. No i były jeszcze oczy. Oczy w
kolorze malachitu, od których wzięła się ksywka mężczyzny. Po Bulletown krążyły
plotki o tym, że w Dawnych Czasach Malachit służył w marynarce wojennej, jednak
te informacje nigdy nie zostały potwierdzone przez samego zainteresowanego. Był
skryty, to fakt, ale nikt tak jak on nie potrafił zjednoczyć i postawić na nogi
kilkaset osób. Odpowiedni człowiek zajmował odpowiednie sobie stanowisko –
wszyscy byli jednogłośni w tej sprawie.
- Dobrze was widzieć –
powiedział mężczyzna głębokim, przyjemnym dla ucha głosem, w którym jednak dało
się wyczuć nutkę niepokoju. – Jak zwiad?
- Wszystko na swoim miejscu
– wyrwał się do odpowiedzi Finick. – Bylibyśmy wcześniej, gdyby Grace nie
musiała poświecić kilku chwil na dumanie nad jeziorkiem – jego ton świadczył o
tym, że ani trochę nie był zadowolony z faktu, że przez ten czas musiał
siedzieć w samochodzie.
Malachit posłał mu karcące spojrzenie, za co
płomiennowłosa byłą mu niezmiernie wdzięczna. Jak nikt inny znał jej położenie,
poza tym doskonale wiedział, jak silna więź łączyła ją i Weronikę. Coś nie do
zerwania przez tak błahą rzecz jak narkotyki, jak wojna, czy nawet jak śmierć.
Grace znów miała świadomość tego, że gdyby nie ten mężczyzna i ona i Wer
zakończyłyby swój żywot o wiele za wcześnie.
- Kto tym razem? – zapytała
dziewczyna, przechodząc do sedna sprawy, nie wdając się nawet w dyskusję z
brunetem, który za wszelką cenę chciał wyjść na bardziej odpowiedzialnego od
niej. Może i podczas podróży darzyli siebie braterskimi uczuciami, ale teraz
znów byli dla siebie konkurencją. Oczywiście nikt poza nimi samymi nie miał
pojęcia o ich chorej grze, której do końca nawet nie byli świadomi.
- Cornel Wood, jeden z
inżynierów. Pracował na elektrowni – usłyszeli odpowiedź, którą oboje
skwitowali głębokim westchnieniem.
- Cholera – mruknęła
dziewczyna. – Co mu się stało?
Na twarzy starszego mężczyzny pojawił się
dziwny grymas.
- Nie wiadomo. Znaleźli go w
dyżurce, jeszcze ciepłego, jakieś dwie godziny temu. Rox go widziała. Twierdzi,
że wyglądał, jakby po prostu zasnął – odparł Malachit ze smutkiem w głosie.
- Każda śmierć tak wygląda –
wtrącił Finnick, spacerując niespokojnie po pomieszczeniu. – Ale co to znaczy?
Dlaczego tak szybko tracimy ludzi? To jakieś fatum, czy wirus zesłany przez
RNŚ* po to, żeby wykończyć nas bez ruszania dupy ze stolicy? – w jego głosie
słychać było gniew.
- Korporacja nie wie o
naszym istnieniu – wtrąciła dziewczyna, przeczesując palcami pomarańczowe
włosy. – Żaden z oddziałów nie naraził się na to, żeby się o nas dowiedzieli,
prawda? Jesteśmy ostrożni. Poza tym, od dawna nikt nie zapuszcza się w nasze
strony. Z tego, co słychać w radiu, reszta ludzi albo już nie żyje, albo grzeje
się w blasku Zachodniego Wybrzeża. A jeśli nawet ktoś od nich się tu znajdzie
pilnujemy tego, żeby nie wrócił żywy. Nie mogą o nas wiedzieć – podkreśliła
dobitnie ostatnie słowa.
- Byliśmy dość aktywni pod
koniec wojny… - twarz mężczyzny przybrała niezdrowego, trupiobladego koloru. –
Nie powinni wiedzieć, chociaż uśmierciliśmy sporą część ich oddziałów. Od
jakiegoś czasu jest spokojnie. Jednak ostatnio jeden z wartowników widział w
nocy poduszkowiec. Dość daleko od nas, na pewno nie zauważył świateł, ale to
jednak coś znaczy. I bynajmniej nie wróży
dla nas najlepiej.
- Ale nic nam o tym nie powiedziałeś – wytknął
mu brunet, zatrzymując się tuż obok mężczyzny. – Malachit, dlaczego nic nam nie
powiedziałeś?
Z ust starszego wydobyło się głośnie
westchnięcie.
- To nie takie proste.
Ostatnie wydarzenia… to, co ciągle się dzieje trochę podłamuje ludzi. Śmierć
nigdy nie była naszym sprzymierzeńcem, choć nieraz wydawała się nim być. Muszę
jakoś dbać o to, by nasze małe społeczeństwo się nie załamało – wyznał,
odwracając się tyłem do chłopaka, który już chciał coś powiedzieć, ale Grace go
wyprzedziła.
- Za to nie musiałeś tego
ukrywać przed nami – starała się, by jej ton zabrzmiał ostro, jednak nie wyszło
jej to ani trochę. – Z resztą, to nieistotne, skoro nas nie zobaczyli, prawda?
- Nie mamy podstaw, by tak
sądzić – Finnick nie dawał za wygraną.
Grace usiadł na fotelu przy radiu. Nie
chciała tego robić, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Kilka ładnych godzin
na wyjeździe dawało o sobie znać, tym bardziej, że ostatnio nie sypiała prawie
w ogóle. Poza tym, było jeszcze coś, o czym chciała porozmawiać z Malachitem w
cztery oczy, a bynajmniej brunet, z którym tu przybyła nie miał jeszcze ochoty
wychodzić. W tamtej chwili tylko mierzył się ze swoim przełożonym wzrokiem,
jednak od początku było wiadome, że tą walkę przegra z kretesem.
- Finn, to nie ma znaczenia,
naprawdę. Gdyby nas sobaczyli, już by kogoś przysłali, by to sprawdził. Daj już
temu spokój – mruknęła w końcu, wodząc zmęczonym wzrokiem po twarzach
towarzyszy. – Chcę z tobą porozmawiać, Malachit. W cztery oczy – dodała,
widząc, jak brunet kiwa zachęcająco głową.
- Czyli mam sobie pójść? –
warknął, rzucając płomiennowłosej wściekłe spojrzenie.
- Byłoby miło z twojej
strony – uśmiechnęła się do niego jadowicie. Naprawdę, nie chciała być dla
niego niemiła. W gruncie rzeczy było jej go szkoda, bo nikt nie miał ochoty
rozprawiać na temat, który jego jak najbardziej interesował. Ale nie
pozostawało jej nic innego, jak po prostu go wyprosić.
Chłopak tylko prychnął, po czym wyszedł,
głośno trzaskając drzwiami.
- O czym chciałaś rozmawiać?
– zapytał mężczyzna, na powrót przybierając swój profesjonalny ton dobrego
przywódcy, który tak wszyscy uwielbiali. Nie chciało pokazywać tego, że jemu
również jest trudno w sytuacji, w jakiej się znalazł i dziewczyna doskonale to rozumiała.
- O Weronice – podniosła się
z fotela, by być na tej samej wysokości, co on. – Wiedziałeś, prawda? - utkwiła w nim przeszywające spojrzenie. A
przynajmniej wydawało jej się, że takie jest.
- O czym wiedziałem?
Dziewczyna parsknęła śmiechem, w którym
jednak nie było niczego z wesołości.
- Nie graj. Wiem, że wiesz,
o czym mówię. Wiedziałeś, że była chora, mam rację? – obróciła w palcach
zapalniczkę, którą wzięła z biurka. Lubiła bawić się ogniem, to już dawno
weszło jej w nawyk. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – zapytała z wyrzutem.
- Grace, zrozum, ona mnie o
to poprosiła. Nie chciała, żebyś się zadręczała się jej stanem – wyznał,
wyciągając z szuflady paczkę przedwojennych Mallboro. Dziewczyna z chęcią
przyjęła jednego papierosa, po czym wsunęła go do ust i zapaliła. Rzadko to
robiła, ale też rzadko odczuwała ku temu potrzebę. Zwykle, jeszcze za starych
czasów wolała wziąć coś, co wprowadziłoby ją w stan euforii, a tytoń nic jej
nie dawał. Z czasem jednak nauczyła się,
że wdychanie śmierdzącego dymu potrafi ukoić zszargane nerwy.
- I pozwoliłeś jej się zabić? – jej głos był
spokojny, niezwykle spokojny, bo w innej sytuacji, gdyby stał przed nią ktoś
inny, pewnie już by na niego krzyczała.
- Tego, co planuje akurat
nikt nie wiedział, więc nie obwiniaj mnie o to – ton mężczyzny świadczył o tym,
ze nie podoba mu się fakt, iż Grace zaczyna traktować go jak kogoś mniej
ważnego. Nie był nieomylny, nie mógł być, pozostając jedynie człowiekiem.
- W porządku – westchnęła w
końcu, strącając popiół do doniczki stojącej na biurku i jakby po chwili
namysłu gasząc go w niej. – Niemniej jednak nadal mam ci za złe to, że
zachowałeś jej tajemnicę dla siebie. Miałam prawo wiedzieć.
Z tymi słowami opuściła pomieszczenie. Była
zmęczona. Zbyt zmęczona, by ciągnąć tą rozmowę dalej, by ciągnąć cokolwiek.
Marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w łóżku. Ruszyła ciemnym korytarzem w
stronę schodów, którymi dostała się na drugie piętro. Tam znajdowała się jej
mała kwatera, którą do niedawna dzieliła ze swoją przyjaciółką i w której też
niespełna tydzień temu znalazła Weronikę martwą. Nie przerażało jej to oni
trochę, dzięki faktowi, że sypia w pomieszczeniu, w którym umarła Wer czuła się
jej bliższa. Jakby miała ją na wyciagnięcie ręki.
Nie dawał jej tylko spokoju fakt, ze nie
zapytała swojego przełożonego o to, czemu miała być potrzebna na miejscu, skoro
ze zwłokami już wszystko ustalone. Nie rozumiała go i miewała wrażenie, ze
nigdy nie zrozumie.
Otworzyła małym srebrnym kluczykiem drzwi,
wpakowała się do pomieszczenia i nie zdejmując niczego poza kurtką i butami
wpakowała się do wąskiego łóżka, czekając na upragniony sen, który nadszedł w
chwili, w której zamknęła oczy.
***
9 listopad 2025r.
Kochana Wer!
Jest źle. Wiem, ze to głupio, zaczynać list
od takiego stwierdzenia, ale to po prostu szczera prawda. Z dnia na dzień jest
coraz gorzej. Nie mogę tego pokazywać, jestem silna. Z pozoru. Czuję się
potwornie. Ale najgorzej mi było w momencie, w którym po raz pierwszy czytałam
list od Ciebie.
Jak
mogłaś mi nie powiedzieć?! Wiem, to było Twoje życie, Twoje chore decyzje,
pewnie i tak bym niczego nie zmieniła ale… czuję się teraz tak, jakbyś mi nie
ufała. A to boli. Zaufanie to podstawa. Przynajmniej dla nas zawsze było
podstawą wszystkiego, czegokolwiek. To zaskakujące, jak coś takiego może
wszystko zniszczyć. Ale nie mogę mieć do ciebie pretensji. Przecież Ciebie już
nie ma, nie umiem Cię o nic obwiniać, chociaż w głębi serca chyba to robię. I
doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko nawzajem się wyklucza.
Tylko kto powiedział, że mam myśleć racjonalnie? Nikt. Już nie możesz mnie
pilnować i to chyba jedyna rzecz, z której się cieszę. Nikt nie jest w stanie
przewidzieć mojego następnego ruchu, nikt nie zna mnie na tyle dobrze.
Zbyt dużo emocji. Zbyt dużo sprzecznych
myśli kotłuje się w mojej głowie i zaczynam się bać, że niedługo eksplodują,
pozostawiając w moim mózgu tylko spustoszenie. Dzieją się złe rzeczy, nie tylko
ze mną, ale i z Bulletown. I z Malachitem. Chyba całym naszym małym
społeczeństwem. Nie umiem wyjaśnić. Śmierć jest wszechobecna, a my nie możemy
nic zrobić. Boję się o jutro dla naszych ludzi. Boję się, po prostu się boję…
Pukanie do drzwi wyrwało Grace ze świata
jej myśli w bardzo brutalny sposób.
- Cholera – warknęła,
spoglądając na kartkę, po której jeszcze kilka sekund temu pisała. Teraz na
papierze widniał sporych rozmiarów granatowy kleks. Kochała pisać piórem. –
Proszę! – powiedziała głośniej, przykrywając list pod grubą książką.
Drzwi jej pokoju się otworzyły, a zza nich
wejrzała drobna twarz, na którą opadała burza jasnych, niesfornych kosmyków.
Dziewczyna poprawiła okulary i weszła do środka.
- Malachit kazał ci
przekazać, że ceremonia pogrzebu rozpocznie się za dziesięć minut. Twierdzi, że
chciałabyś przyjść – powiedziała swoim specyficznym, przypominającym dźwięk
dzwoneczków, głosem.
- Dzięki Rox. Za chwilę do
was dołączę – Grace posłała dziewczynie uśmiech, prosząc tym samym o to, żeby
zostawiła ją znów samą. Blondynka odczytała jej intencje bez problemu i
odwzajemniając uśmiech, wyszła.
Płomiennowłosa schowała kartkę po której
pisała do jednego ze szkicowników swojej przyjaciółki. Do kieszeni włożyła
pióro i z tym asortymentem wypadła z pokoju, goniąc Rox.
*RNŚ – Republika Nowego Świata
_____________________________________________________________
Doskonale wiem, ze mam masę zaległości na Waszych blogach i że ten rozdział jest makabryczny, szczególnie końcówka. Ja wiem, ja wiem! Ja to wszystko wiem, ale muszę coś dodać. Tak długo mnie tutaj nie było... szczerze mówiąc chyba trochę wyłączyłam się z blogowego świata. Nie miejcie mi tego za złe. W każdym razie, odzyskałam humor i energię, chociaż nie jest jej jakoś szczególnie dużo. Ale jest okay, a wszystko dzięki kilku wspaniałym osóbkom, których imion chyba nie muszę wymieniać, bo i tak tego nie przeczytają.
Postaram się szybko nadrobić, wziąć się za siebie i naskrobać niedługo lepszy rozdział i dodać go szybciej, niż ten. I promise. Wcześniej chciałam wam tyle napisać... ale wszystko mi z głowy wyleciało! Naprawdę przepraszam, ale jestem nieco rozbita. To świąteczne lenistwo tak na mnie działa. O właśnie! Życzyłabym Wam wesołych świąt, ale właściwie już po nich, więc pozostaje mi mieć nadzieję, że były udane. ;)Jakby co, to się jeszcze odezwę. Z dadykacją dla wszystkich fanów My Chemical Romance. Tak, mi też jest przykro, że się rozpadli, but remember, Killjoys will never die! ;* PS. Poszukuję szablonu. Gdyby ktoś gdzieś kiedyś wpadł na coś pasującego do tematyki, to byłabym wdzięczna za linka, albo coś takiego.
Ołkej, no to piszemy komentarz *.*
OdpowiedzUsuń(z góry zaznaczam, iż dziecko było pod wpływem wielkanocnego żarcia, więc za treści tu zawarte nie odpowiadam ^.^)
Rozdział bardzo dobry, BARDZO DOBRY i żadne cięte riposty zasadzane pod nosem tego nie zmienią ;) Przeczytałam i jestem zadowolona z tego, co moje oczy widziały. Opisy naprawdę dobrze napisane, a i treść zaczyna coraz bardziej wciągać. Listu mało, krótko, ale reszta wszystko rekompensuje. A Finn mi się straaasznie podoba *.*
(błagam, a który facet w opowiadaniach mi się nigdy nie podobał? ;D)
Święta były spoko, ale mogły być dłuższe. Potraw po pachy, lepiliśmy królika ze śniegu, brat robił aniołka, razem z tatą zwalałam śnieg z choinek pod kościołem (szczegół, że jednej gałąź odpadła) i ogólnie było fajnie ^.^
Reasumując... kolejna część zarąbista, dużo weny życzę i naprostowania się wszystkich pokrzywionych spraw :*
xoxo, Ironic.
No to w taki sposób dotarłam do rozdziału drugiego, ostatniego na tym blogu. I co ja najlepszego narobiłam? Teraz będę musiała czekać Bóg wie ile na kolejny. Eh, trzeba było jakoś dozować sobie tą lekturę, ale nie mogłam przerwać, gdy już wpadłam w ciąg, a każdy kolejny rozdział okazywał się coraz lepszy od poprzedniego.
OdpowiedzUsuńWięc w skrócie, aby zaoszczędzić ci długich, wybitnie męczących wywodów - tak, rozdział mi się bardzo podobał.
Ładnie opisałaś całe miasteczko. Mimo pozornej zwyczajności, jest w nim coś strasznego, co budzi niepokój.
Republika Nowego Świata... Już wiem czemu tak bardzo zaintrygowała mnie ta historia, pomijając oczywiście twój wspaniały styl i niezwykłą oryginalność. Ta RNŚ przypomina mi odrobinę Kapitol z genialnej serii książek Igrzyska Śmierci. Takie było moje pierwsze skojarzenie, choć pewnie okaże się całkowicie fałszywe. W każdym razie lubię takie klimaty i z całą pewnością zostanę do samego końca, aby poznać dalsze losy twoich bohaterów.
W tym rozdziale jeszcze bardziej polubiłam naszą dwójeczkę. Grace faktycznie wydaje się dominantą, ale to dobrze biorąc pod uwagę czasy i warunki w jakich przyszło jej żyć.
Finn wcale jej nie ustępuje, tworząc pole do sprzeczek. Ta dwójka to taka mieszanka wybuchowa, co bardzo mi się podoba.
I wreszcie dowiedzieliśmy się, kto tym razem umarł. Ogólnie te wszystkie niewyjaśnione śmierci są intrygującą sprawą. Nie mogę doczekać się jej rozwiązania.
Czy rzeczywiście macza w tym palce Republika? Może tylko wydaje im się, że są niezauważalni, a tak naprawdę już dawno wykryto ich obecność? Nie przestanę się nad tym zastanawiać, dopóki nam tego sama nie zdradzisz.
No nic, nie pozostało mi nic innego jak grzecznie poczekać na kolejny rozdział.
Trzymaj się ;)
[granica-przebudzenia.blogspot.com]
Brałam się za czytanie tego rozdziału kilka razy i dopiero teraz udało mi się dotrwać do końca. Ostatnio jestem nie do życia, dlatego przepraszam, jeśli mój komentarz nie będzie miał najmniejszego sensu.
OdpowiedzUsuńTrudno mi wypowiedzieć się na temat rozdziału, ponieważ zbyt wiele się w nim nie działo.Mnie też zastanawia, dlaczego główna bohaterka została ściągnięta do bazy, ale coś mi się wydaje, że na poznanie odpowiedzi na to pytanie jeszcze trochę sobie poczekam - przynajmniej do następnego odcinka.
Opowiadanie chyba nadal się rozkręca, bo póki co jakoś nie mogę wyłapać głównego wątku. Czyżby chodziło o te tajemnicze śmierci? Bardzo możliwe.
Co do wypadnięcia z obiegu, to witaj w klubie. Przy okazji mogę Cię poinformować jako drugą i ostatnią, że kończę z działalnością blogową i w końcu biorę się za coś na poważnie. Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała tego za złe.
Pozdrawiam i czekam na kolejny rozdział - oby przepełniony zapierającą dech w piersiach akcją!
odszukac-w-pamieci.blogspot.com
O tak długo cię nie było. Nie podobał mi się ten fakt. Gdy cię długo nie ma to oznaczać, że może znów chcesz opuścić blogosfere a ten fakt mi się nie podoba. Ale tak w sumie to rozumiem cię. mnie też wolne rozleniwia. Takie krótkie to w sumie nie, ale wakacje.. no comment! Tak więc wracając do tematu nie pozwalam ci znikać! ;p
OdpowiedzUsuńA teraz rozdział. Tak w sumie to się w nim za dużo nie dzieje. Grace sobie rozmyśla, poznajemy szefa, ona obwinia go o wszytsko. W sumie to nie lubię takich rozdziałów, choć wiem, że muszą się pojawić. Choć powiem ci ten twój wyszedł ci bardzo dobrze skoro jeszcze nie ziewam! XD dobra nie słuchaj mnie, dopadła mnie jakaś głupawka. Najważniejsze jest to, ze mi się podobało.
Tak więc niestety już kończę ten komentarz, bo telefon odmawia mi posłuszeństwa. Jak znajdę jakiś pasujący szablon to podeślę ci link;)
Pozdrawiam i życzę weny!
Właśnie! Długo nie dodawałaś, ale... Ale i tak się cieszę, że już jesteś i publikujesz tutaj kolejny wspaniały rozdział naprawdę interesującego opowiadania. Ten rozdział, mimo, że polegał głownie na rozmowie bardzo mi się spodobał. Opisy... Zdarzeń, sytuacji i inne są po prostu napisane po mistrzowsku! Bardzo chciałabym umieć tworzyć takie cuda jak ty no i mam nadzieję, że za pewien czas mi się to uda :P Liczę na to, że za niedługi czas dodasz coś nowego, bo to opowiadanie wciągnęło mnie jak nieliczne i... Weny, weny i jeszcze raz weny! Przepraszam za taki kom, ale ja owej weny nie posiadam nawet na komentowanie postów... ;_;
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam i przyznam, że bardzo mi się podobało. Wciągnęłam się...
OdpowiedzUsuńW rozdziale za dużo się nie dzieje: najpierw Grace snuje rozmyślania, potem poznajemy lepiej postać szefa, którego to Grace obwinia o całe zło tego świata, znaczy jej świata. :)
Mimo braku akcji rozdział nadrabia wieloma innymi aspektami, na przykład opisami czy ukazaniem bohaterów. A to moim zdaniem w początkowych rozdziałach jest najważniejsze, bo akcja rozkręca się dopiero z czasem.
Pozdrawiam serdecznie.
http://irim-story.blogspot.com/