poniedziałek, 1 kwietnia 2013

II - Listy do zmarłego przyjaciela





  Chyba rzeczywiście zdecydowanie za dużo myślała o rzeczach, na które nie miała już wpływu. Zbyt wiele spraw nurtowało ją do tego stopnia, że niemal wywiercały dziurę w jej obolałej czaszce. Powinna przestać, skupić się na teraźniejszości, a nie rozpatrywać problemy, których już nie było, lub których mimo chęci nie mogła rozwiązać. To prowadziło donikąd. Właśnie do takiego wniosku doszła Grace, jadąc przez podziurawioną drogę w słabym blasku świateł przeciwmgielnych. Rozmyślała, a to chyba była najgorsza rzecz, za jaką mogła się wziąć. Miała to zostawić jako materiał na listy, ale ponura aura otaczająca ją ze wszystkich stron nie działała jakoś specjalnie dobrze na postanowienia. Na szczęście byli już prawie na miejscu. Jeszcze kilka minut i powinni się znaleźć w Bulletown.
   Odetchnęła z ulgą, przejeżdżając przez wielką, pancerną bramę. Posłała lekki uśmiech w stronę strażnika, nie musiała robić nic więcej. Wszyscy ją znali, wiedzieli, że nie potrzebuje żadnej kontroli. Przecież zawsze wracała, a co więcej, Malachit ufał jej bezgranicznie, to im wystarczało za gwarancję. Ona sama była ich gwarancją na lepsze jutro.
   Gdyby nie ogrodzenie, miasteczko wydawałoby się całkiem zwyczajne. Rzędy domów, budynków publicznych, chodniki, latarnie… tylko, że większość z tego nie pełniła już swojej dawnej funkcji. Bulletown było bardzo rozbudowane, niemal samowystarczalne. Mieszkańcy byli w stanie sami zapewnić sobie pożywienie, niezbędne do życia rzeczy, nawet z czasem zbudowali elektrownię słoneczną, dzięki czemu mieli zapewnioną wygodę związaną z prądem elektrycznym. Z początku ich osiedlenia się tam wszystko działało jeszcze po staremu, ale po pewnym czasie dawne dostawy prądu zostały wstrzymane i trzeba było sobie jakoś radzić. Zdążyli przywyknąć już do tego, że są zdani jedynie na siebie, co dawało im nowe zasoby siły. Można by rzec, że jeżeli zaszłaby taka potrzeba, wspólnie mogliby góry przenosić. Byli niezwykle dumni ze swoich osiągnięć. Grace zżyła się z tamtym miejscem, stała się jego cząstką, jednostką należącą do malutkiego, ale silnego organizmu, jakim wydawało się tamto niewielkie społeczeństwo. Obrzeża miasteczka były właściwie niezamieszkane, większość ludzi wolała skupiać się w centrum, dlatego domy stojące najbliżej ogrodzenia wykorzystywali jako kwatery dla strażników granicy. W sumie nie była pewna, dlaczego wystawiali straże, przecież Republika Nowego Świata w ogóle się nimi nie interesowała, wojna się zakończyła. Tak jednak było bezpieczniej, przynajmniej według większej części ludzi, którzy mieli coś do powiedzenia w tej sprawie.
   Grace uwielbiała czas, w którym to jej przypadało stanie na straży przy granicy. Wtedy mogła być bliżej otwartego świata, bardziej wolna. Dokładnie pamiętała każdą noc na warcie, kiedy to mogła bez oporów wdychać świeże powietrze i wpatrywać się w granatowe niebo usiane konstelacjami gwiazd. Jednak  okazje ku temu zdarzały jej się coraz rzadziej. Od kiedy zaczęli badać teren w coraz większym promieniu od miasteczka, brała często udział w misjach. A czas, który przychodziło jej spędzać na zamkniętym terenie wykorzystywała na tysiące innych sposobów. Zdecydowanie brakowało jej swobody, którą miała jeszcze dwa lata  temu. I towarzystwa Wer. Tego chyba najbardziej.
   Zaparkowała na chodniku tuż przed główną siedzibą sił zbrojnych, która znajdowała się w dawnej placówce miejskiego liceum. Było to nie tylko centrum dowodzenia, które na dobrą sprawę po części znajdowało się również w ratuszu, ale też miejscem, gdzie przebywali, szkolili się i mieszkali rebelianci. Jakby nie patrząc każdy mieszkaniec potrafił posługiwać się bronią, ale nie wszyscy chcieli i byli zdolni do tego, by wyruszać na misje, poza bezpieczny krąg Bulletown. Ci, którzy się na to godzili byli czymś w rodzaju żołnierzy rebelii.
   Delikatnie szturchnęła ramię śpiącego bruneta.
- Rusz się, Finn. Jesteśmy w domu – powiedziała cichym, aczkolwiek nieznoszącym sprzeciwu głosem. – No już – pociągnęła go za rękaw kurtki nieco mocniej.
  Chłopak leniwie otworzył zaspane oczy, przeciągnął się, a z jego ust wydobyło się błogie ziewniecie, co płomiennowłosa skwitowała prychnięciem. Otworzyła drzwi i wyskoczyła z auta, zatrzaskując je za sobą. Nie musiała długo czekać, nim chłopak zrobił to samo.
- Zaczekałabyś – mruknął sennym tonem, wlokąc się obok niej.
   Obróciła się w jego stronę tylko po to, by zmierzyć jego zaspane oblicze krytycznym wzrokiem. Doskonale wiedziała, że chłopak nienawidzi, kiedy pokazuje, jak bardzo jest ponad nim, co oczywiście nie było prawdą. Jednak Grace lubiła dominować, zawsze stawiać na swoim. Oboje lubili mieć pod sobą kogoś do rządzenia i z tego właśnie wynikały ich wielkie kłótnie, zwykle o to, kto powinien dowodzić. Od śmierci Weroniki była trochę bardziej przybita, rzadziej dążyła do swoich racji, jednak powoli wszystko zaczynało wracać do normy, przynajmniej z wierzchu.
   Szli w milczeniu szkolnymi korytarzami spowitymi przez mrok. W tej części budynku rzadko się coś działo, dlatego też wyglądał jak wyglądał. Prawdziwe życie toczyło się dopiero na pierwszym piętrze, na które musieli wspiąć się schodami. Odgłos ich kroków roznosił się echem po pustych pomieszczeniach.
   Centrum zarządzania znajdowało się w dawnej sali informatycznej, która została nieco przerobiona na potrzeby rebeliantów, jednak większość miejsca nadal zagracał sprzęt elektroniczny. Komputery były naprawdę przydatne, tak samo jak części innych urządzeń. Dzięki temu byli dobrze ustawieni, mieli anteny, dostęp do rozgłośni no i CB Radio, jedno z ich największych skarbów, bez którego na misjach by sobie nie poradzili. A może raczej poradzili, ale bez takiego efektu, jakim było łączenie się z dowództwem i informowanie o tym, że kolejne kilometry stanu New Jersey są bezpieczne, dzikie i niedostępne dla nikogo poza nimi samymi.
   Zatrzymali się przed drzwiami do dawnej klasy. Oboje w tym samym momencie wyciągnęli ręce w stronę drewnianej powierzchni, jednak po chwili uświadomili sobie swoją głupotę. Płomiennowłosa posłała chłopakowi władcze spojrzenie, po czym zapukała trzy razy i nie czekając na zaproszenie otworzyła drzwi.
   Tak jak się spodziewali, znaleźli swojego dowódcę sterczącego przy jednym z odbiorników radiowych i zawzięcie coś przy nim kręcącego. Mężczyzna spojrzał na nich, prostując się i wycierając dłonie o brzeg flanelowej koszuli. Malachit był postawnym mężczyzną mającym tak na oko jakieś czterdzieści pięć lat. Na oko, bo nikt właściwie nie wiedział, ile liczy sobie wiosen. Nie był jakoś wyjątkowo wysoki, ledwo dorównywał wzrostem Grace, jednak z daleka bił od niego autorytet i władza. No i były jeszcze oczy. Oczy w kolorze malachitu, od których wzięła się ksywka mężczyzny. Po Bulletown krążyły plotki o tym, że w Dawnych Czasach Malachit służył w marynarce wojennej, jednak te informacje nigdy nie zostały potwierdzone przez samego zainteresowanego. Był skryty, to fakt, ale nikt tak jak on nie potrafił zjednoczyć i postawić na nogi kilkaset osób. Odpowiedni człowiek zajmował odpowiednie sobie stanowisko – wszyscy byli jednogłośni w tej sprawie.
- Dobrze was widzieć – powiedział mężczyzna głębokim, przyjemnym dla ucha głosem, w którym jednak dało się wyczuć nutkę niepokoju. – Jak zwiad?
- Wszystko na swoim miejscu – wyrwał się do odpowiedzi Finick. – Bylibyśmy wcześniej, gdyby Grace nie musiała poświecić kilku chwil na dumanie nad jeziorkiem – jego ton świadczył o tym, że ani trochę nie był zadowolony z faktu, że przez ten czas musiał siedzieć w samochodzie.
   Malachit posłał mu karcące spojrzenie, za co płomiennowłosa byłą mu niezmiernie wdzięczna. Jak nikt inny znał jej położenie, poza tym doskonale wiedział, jak silna więź łączyła ją i Weronikę. Coś nie do zerwania przez tak błahą rzecz jak narkotyki, jak wojna, czy nawet jak śmierć. Grace znów miała świadomość tego, że gdyby nie ten mężczyzna i ona i Wer zakończyłyby swój żywot o wiele za wcześnie.
- Kto tym razem? – zapytała dziewczyna, przechodząc do sedna sprawy, nie wdając się nawet w dyskusję z brunetem, który za wszelką cenę chciał wyjść na bardziej odpowiedzialnego od niej. Może i podczas podróży darzyli siebie braterskimi uczuciami, ale teraz znów byli dla siebie konkurencją. Oczywiście nikt poza nimi samymi nie miał pojęcia o ich chorej grze, której do końca nawet nie byli świadomi.
- Cornel Wood, jeden z inżynierów. Pracował na elektrowni – usłyszeli odpowiedź, którą oboje skwitowali głębokim westchnieniem.
- Cholera – mruknęła dziewczyna. – Co mu się stało?
   Na twarzy starszego mężczyzny pojawił się dziwny grymas.
- Nie wiadomo. Znaleźli go w dyżurce, jeszcze ciepłego, jakieś dwie godziny temu. Rox go widziała. Twierdzi, że wyglądał, jakby po prostu zasnął – odparł Malachit ze smutkiem w głosie.
- Każda śmierć tak wygląda – wtrącił Finnick, spacerując niespokojnie po pomieszczeniu. – Ale co to znaczy? Dlaczego tak szybko tracimy ludzi? To jakieś fatum, czy wirus zesłany przez RNŚ* po to, żeby wykończyć nas bez ruszania dupy ze stolicy? – w jego głosie słychać było gniew.
- Korporacja nie wie o naszym istnieniu – wtrąciła dziewczyna, przeczesując palcami pomarańczowe włosy. – Żaden z oddziałów nie naraził się na to, żeby się o nas dowiedzieli, prawda? Jesteśmy ostrożni. Poza tym, od dawna nikt nie zapuszcza się w nasze strony. Z tego, co słychać w radiu, reszta ludzi albo już nie żyje, albo grzeje się w blasku Zachodniego Wybrzeża. A jeśli nawet ktoś od nich się tu znajdzie pilnujemy tego, żeby nie wrócił żywy. Nie mogą o nas wiedzieć – podkreśliła dobitnie ostatnie słowa. 
- Byliśmy dość aktywni pod koniec wojny… - twarz mężczyzny przybrała niezdrowego, trupiobladego koloru. – Nie powinni wiedzieć, chociaż uśmierciliśmy sporą część ich oddziałów. Od jakiegoś czasu jest spokojnie. Jednak ostatnio jeden z wartowników widział w nocy poduszkowiec. Dość daleko od nas, na pewno nie zauważył świateł, ale to jednak coś znaczy. I bynajmniej nie wróży  dla nas najlepiej.
-  Ale nic nam o tym nie powiedziałeś – wytknął mu brunet, zatrzymując się tuż obok mężczyzny. – Malachit, dlaczego nic nam nie powiedziałeś?
   Z ust starszego wydobyło się głośnie westchnięcie.
- To nie takie proste. Ostatnie wydarzenia… to, co ciągle się dzieje trochę podłamuje ludzi. Śmierć nigdy nie była naszym sprzymierzeńcem, choć nieraz wydawała się nim być. Muszę jakoś dbać o to, by nasze małe społeczeństwo się nie załamało – wyznał, odwracając się tyłem do chłopaka, który już chciał coś powiedzieć, ale Grace go wyprzedziła.
- Za to nie musiałeś tego ukrywać przed nami – starała się, by jej ton zabrzmiał ostro, jednak nie wyszło jej to ani trochę. – Z resztą, to nieistotne, skoro nas nie zobaczyli, prawda?
- Nie mamy podstaw, by tak sądzić – Finnick nie dawał za wygraną.
   Grace usiadł na fotelu przy radiu. Nie chciała tego robić, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Kilka ładnych godzin na wyjeździe dawało o sobie znać, tym bardziej, że ostatnio nie sypiała prawie w ogóle. Poza tym, było jeszcze coś, o czym chciała porozmawiać z Malachitem w cztery oczy, a bynajmniej brunet, z którym tu przybyła nie miał jeszcze ochoty wychodzić. W tamtej chwili tylko mierzył się ze swoim przełożonym wzrokiem, jednak od początku było wiadome, że tą walkę przegra z kretesem.
- Finn, to nie ma znaczenia, naprawdę. Gdyby nas sobaczyli, już by kogoś przysłali, by to sprawdził. Daj już temu spokój – mruknęła w końcu, wodząc zmęczonym wzrokiem po twarzach towarzyszy. – Chcę z tobą porozmawiać, Malachit. W cztery oczy – dodała, widząc, jak brunet kiwa zachęcająco głową.
- Czyli mam sobie pójść? – warknął, rzucając płomiennowłosej wściekłe spojrzenie.
- Byłoby miło z twojej strony – uśmiechnęła się do niego jadowicie. Naprawdę, nie chciała być dla niego niemiła. W gruncie rzeczy było jej go szkoda, bo nikt nie miał ochoty rozprawiać na temat, który jego jak najbardziej interesował. Ale nie pozostawało jej nic innego, jak po prostu go wyprosić. 
   Chłopak tylko prychnął, po czym wyszedł, głośno trzaskając drzwiami.
- O czym chciałaś rozmawiać? – zapytał mężczyzna, na powrót przybierając swój profesjonalny ton dobrego przywódcy, który tak wszyscy uwielbiali. Nie chciało pokazywać tego, że jemu również jest trudno w sytuacji, w jakiej się znalazł i dziewczyna doskonale to rozumiała.
- O Weronice – podniosła się z fotela, by być na tej samej wysokości, co on. – Wiedziałeś, prawda? -  utkwiła w nim przeszywające spojrzenie. A przynajmniej wydawało jej się, że takie jest.
- O czym wiedziałem?
   Dziewczyna parsknęła śmiechem, w którym jednak nie było niczego z wesołości.
- Nie graj. Wiem, że wiesz, o czym mówię. Wiedziałeś, że była chora, mam rację? – obróciła w palcach zapalniczkę, którą wzięła z biurka. Lubiła bawić się ogniem, to już dawno weszło jej w nawyk. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – zapytała z wyrzutem.
- Grace, zrozum, ona mnie o to poprosiła. Nie chciała, żebyś się zadręczała się jej stanem – wyznał, wyciągając z szuflady paczkę przedwojennych Mallboro. Dziewczyna z chęcią przyjęła jednego papierosa, po czym wsunęła go do ust i zapaliła. Rzadko to robiła, ale też rzadko odczuwała ku temu potrzebę. Zwykle, jeszcze za starych czasów wolała wziąć coś, co wprowadziłoby ją w stan euforii, a tytoń nic jej nie dawał. Z czasem jednak  nauczyła się, że wdychanie śmierdzącego dymu potrafi ukoić zszargane nerwy.
-  I pozwoliłeś jej się zabić? – jej głos był spokojny, niezwykle spokojny, bo w innej sytuacji, gdyby stał przed nią ktoś inny, pewnie już by na niego krzyczała.
- Tego, co planuje akurat nikt nie wiedział, więc nie obwiniaj mnie o to – ton mężczyzny świadczył o tym, ze nie podoba mu się fakt, iż Grace zaczyna traktować go jak kogoś mniej ważnego. Nie był nieomylny, nie mógł być, pozostając jedynie człowiekiem.
- W porządku – westchnęła w końcu, strącając popiół do doniczki stojącej na biurku i jakby po chwili namysłu gasząc go w niej. – Niemniej jednak nadal mam ci za złe to, że zachowałeś jej tajemnicę dla siebie. Miałam prawo wiedzieć.
   Z tymi słowami opuściła pomieszczenie. Była zmęczona. Zbyt zmęczona, by ciągnąć tą rozmowę dalej, by ciągnąć cokolwiek. Marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w łóżku. Ruszyła ciemnym korytarzem w stronę schodów, którymi dostała się na drugie piętro. Tam znajdowała się jej mała kwatera, którą do niedawna dzieliła ze swoją przyjaciółką i w której też niespełna tydzień temu znalazła Weronikę martwą. Nie przerażało jej to oni trochę, dzięki faktowi, że sypia w pomieszczeniu, w którym umarła Wer czuła się jej bliższa. Jakby miała ją na wyciagnięcie ręki.
   Nie dawał jej tylko spokoju fakt, ze nie zapytała swojego przełożonego o to, czemu miała być potrzebna na miejscu, skoro ze zwłokami już wszystko ustalone. Nie rozumiała go i miewała wrażenie, ze nigdy nie zrozumie.
   Otworzyła małym srebrnym kluczykiem drzwi, wpakowała się do pomieszczenia i nie zdejmując niczego poza kurtką i butami wpakowała się do wąskiego łóżka, czekając na upragniony sen, który nadszedł w chwili, w której zamknęła oczy.

***


9 listopad 2025r.
Kochana Wer!
   Jest źle. Wiem, ze to głupio, zaczynać list od takiego stwierdzenia, ale to po prostu szczera prawda. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Nie mogę tego pokazywać, jestem silna. Z pozoru. Czuję się potwornie. Ale najgorzej mi było w momencie, w którym po raz pierwszy czytałam list od Ciebie.
   Jak mogłaś mi nie powiedzieć?! Wiem, to było Twoje życie, Twoje chore decyzje, pewnie i tak bym niczego nie zmieniła ale… czuję się teraz tak, jakbyś mi nie ufała. A to boli. Zaufanie to podstawa. Przynajmniej dla nas zawsze było podstawą wszystkiego, czegokolwiek. To zaskakujące, jak coś takiego może wszystko zniszczyć. Ale nie mogę mieć do ciebie pretensji. Przecież Ciebie już nie ma, nie umiem Cię o nic obwiniać, chociaż w głębi serca chyba to robię. I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko nawzajem się wyklucza. Tylko kto powiedział, że mam myśleć racjonalnie? Nikt. Już nie możesz mnie pilnować i to chyba jedyna rzecz, z której się cieszę. Nikt nie jest w stanie przewidzieć mojego następnego ruchu, nikt nie zna mnie na tyle dobrze.
   Zbyt dużo emocji. Zbyt dużo sprzecznych myśli kotłuje się w mojej głowie i zaczynam się bać, że niedługo eksplodują, pozostawiając w moim mózgu tylko spustoszenie. Dzieją się złe rzeczy, nie tylko ze mną, ale i z Bulletown. I z Malachitem. Chyba całym naszym małym społeczeństwem. Nie umiem wyjaśnić. Śmierć jest wszechobecna, a my nie możemy nic zrobić. Boję się o jutro dla naszych ludzi. Boję się, po prostu się boję…

    Pukanie do drzwi wyrwało Grace ze świata jej myśli w bardzo brutalny sposób.
- Cholera – warknęła, spoglądając na kartkę, po której jeszcze kilka sekund temu pisała. Teraz na papierze widniał sporych rozmiarów granatowy kleks. Kochała pisać piórem. – Proszę! – powiedziała głośniej, przykrywając list pod grubą książką.
   Drzwi jej pokoju się otworzyły, a zza nich wejrzała drobna twarz, na którą opadała burza jasnych, niesfornych kosmyków. Dziewczyna poprawiła okulary i weszła do środka.
- Malachit kazał ci przekazać, że ceremonia pogrzebu rozpocznie się za dziesięć minut. Twierdzi, że chciałabyś przyjść – powiedziała swoim specyficznym, przypominającym dźwięk dzwoneczków, głosem.
- Dzięki Rox. Za chwilę do was dołączę – Grace posłała dziewczynie uśmiech, prosząc tym samym o to, żeby zostawiła ją znów samą. Blondynka odczytała jej intencje bez problemu i odwzajemniając uśmiech, wyszła.
   Płomiennowłosa schowała kartkę po której pisała do jednego ze szkicowników swojej przyjaciółki. Do kieszeni włożyła pióro i z tym asortymentem wypadła z pokoju, goniąc Rox.

*RNŚ – Republika Nowego Świata


_____________________________________________________________

Doskonale wiem, ze mam masę zaległości na Waszych blogach i że ten rozdział jest makabryczny, szczególnie końcówka. Ja wiem, ja wiem! Ja to wszystko wiem, ale muszę coś dodać. Tak długo mnie tutaj nie było... szczerze mówiąc chyba trochę wyłączyłam się z blogowego świata. Nie miejcie mi tego za złe. W każdym razie, odzyskałam humor i energię, chociaż nie jest jej jakoś szczególnie dużo. Ale jest okay, a wszystko dzięki kilku wspaniałym osóbkom, których imion chyba nie muszę wymieniać, bo i tak tego nie przeczytają.
Postaram się szybko nadrobić, wziąć się za siebie i naskrobać niedługo lepszy rozdział i dodać go szybciej, niż ten. I promise. Wcześniej chciałam wam tyle napisać... ale wszystko mi z głowy wyleciało! Naprawdę przepraszam, ale jestem nieco rozbita. To świąteczne lenistwo tak na mnie działa. O właśnie! Życzyłabym Wam wesołych świąt, ale właściwie już po nich, więc pozostaje mi mieć nadzieję, że były udane. ;)Jakby co, to się jeszcze odezwę. Z dadykacją dla wszystkich fanów My Chemical Romance. Tak, mi też jest przykro, że się rozpadli, but remember, Killjoys will never die! ;* PS. Poszukuję szablonu. Gdyby ktoś gdzieś kiedyś wpadł na coś pasującego do tematyki, to byłabym wdzięczna za linka, albo coś takiego. 

6 komentarzy:

  1. Ołkej, no to piszemy komentarz *.*

    (z góry zaznaczam, iż dziecko było pod wpływem wielkanocnego żarcia, więc za treści tu zawarte nie odpowiadam ^.^)

    Rozdział bardzo dobry, BARDZO DOBRY i żadne cięte riposty zasadzane pod nosem tego nie zmienią ;) Przeczytałam i jestem zadowolona z tego, co moje oczy widziały. Opisy naprawdę dobrze napisane, a i treść zaczyna coraz bardziej wciągać. Listu mało, krótko, ale reszta wszystko rekompensuje. A Finn mi się straaasznie podoba *.*

    (błagam, a który facet w opowiadaniach mi się nigdy nie podobał? ;D)

    Święta były spoko, ale mogły być dłuższe. Potraw po pachy, lepiliśmy królika ze śniegu, brat robił aniołka, razem z tatą zwalałam śnieg z choinek pod kościołem (szczegół, że jednej gałąź odpadła) i ogólnie było fajnie ^.^

    Reasumując... kolejna część zarąbista, dużo weny życzę i naprostowania się wszystkich pokrzywionych spraw :*

    xoxo, Ironic.

    OdpowiedzUsuń
  2. No to w taki sposób dotarłam do rozdziału drugiego, ostatniego na tym blogu. I co ja najlepszego narobiłam? Teraz będę musiała czekać Bóg wie ile na kolejny. Eh, trzeba było jakoś dozować sobie tą lekturę, ale nie mogłam przerwać, gdy już wpadłam w ciąg, a każdy kolejny rozdział okazywał się coraz lepszy od poprzedniego.
    Więc w skrócie, aby zaoszczędzić ci długich, wybitnie męczących wywodów - tak, rozdział mi się bardzo podobał.
    Ładnie opisałaś całe miasteczko. Mimo pozornej zwyczajności, jest w nim coś strasznego, co budzi niepokój.
    Republika Nowego Świata... Już wiem czemu tak bardzo zaintrygowała mnie ta historia, pomijając oczywiście twój wspaniały styl i niezwykłą oryginalność. Ta RNŚ przypomina mi odrobinę Kapitol z genialnej serii książek Igrzyska Śmierci. Takie było moje pierwsze skojarzenie, choć pewnie okaże się całkowicie fałszywe. W każdym razie lubię takie klimaty i z całą pewnością zostanę do samego końca, aby poznać dalsze losy twoich bohaterów.
    W tym rozdziale jeszcze bardziej polubiłam naszą dwójeczkę. Grace faktycznie wydaje się dominantą, ale to dobrze biorąc pod uwagę czasy i warunki w jakich przyszło jej żyć.
    Finn wcale jej nie ustępuje, tworząc pole do sprzeczek. Ta dwójka to taka mieszanka wybuchowa, co bardzo mi się podoba.
    I wreszcie dowiedzieliśmy się, kto tym razem umarł. Ogólnie te wszystkie niewyjaśnione śmierci są intrygującą sprawą. Nie mogę doczekać się jej rozwiązania.
    Czy rzeczywiście macza w tym palce Republika? Może tylko wydaje im się, że są niezauważalni, a tak naprawdę już dawno wykryto ich obecność? Nie przestanę się nad tym zastanawiać, dopóki nam tego sama nie zdradzisz.
    No nic, nie pozostało mi nic innego jak grzecznie poczekać na kolejny rozdział.
    Trzymaj się ;)
    [granica-przebudzenia.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
  3. Brałam się za czytanie tego rozdziału kilka razy i dopiero teraz udało mi się dotrwać do końca. Ostatnio jestem nie do życia, dlatego przepraszam, jeśli mój komentarz nie będzie miał najmniejszego sensu.
    Trudno mi wypowiedzieć się na temat rozdziału, ponieważ zbyt wiele się w nim nie działo.Mnie też zastanawia, dlaczego główna bohaterka została ściągnięta do bazy, ale coś mi się wydaje, że na poznanie odpowiedzi na to pytanie jeszcze trochę sobie poczekam - przynajmniej do następnego odcinka.
    Opowiadanie chyba nadal się rozkręca, bo póki co jakoś nie mogę wyłapać głównego wątku. Czyżby chodziło o te tajemnicze śmierci? Bardzo możliwe.
    Co do wypadnięcia z obiegu, to witaj w klubie. Przy okazji mogę Cię poinformować jako drugą i ostatnią, że kończę z działalnością blogową i w końcu biorę się za coś na poważnie. Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała tego za złe.
    Pozdrawiam i czekam na kolejny rozdział - oby przepełniony zapierającą dech w piersiach akcją!

    odszukac-w-pamieci.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak długo cię nie było. Nie podobał mi się ten fakt. Gdy cię długo nie ma to oznaczać, że może znów chcesz opuścić blogosfere a ten fakt mi się nie podoba. Ale tak w sumie to rozumiem cię. mnie też wolne rozleniwia. Takie krótkie to w sumie nie, ale wakacje.. no comment! Tak więc wracając do tematu nie pozwalam ci znikać! ;p
    A teraz rozdział. Tak w sumie to się w nim za dużo nie dzieje. Grace sobie rozmyśla, poznajemy szefa, ona obwinia go o wszytsko. W sumie to nie lubię takich rozdziałów, choć wiem, że muszą się pojawić. Choć powiem ci ten twój wyszedł ci bardzo dobrze skoro jeszcze nie ziewam! XD dobra nie słuchaj mnie, dopadła mnie jakaś głupawka. Najważniejsze jest to, ze mi się podobało.
    Tak więc niestety już kończę ten komentarz, bo telefon odmawia mi posłuszeństwa. Jak znajdę jakiś pasujący szablon to podeślę ci link;)
    Pozdrawiam i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie! Długo nie dodawałaś, ale... Ale i tak się cieszę, że już jesteś i publikujesz tutaj kolejny wspaniały rozdział naprawdę interesującego opowiadania. Ten rozdział, mimo, że polegał głownie na rozmowie bardzo mi się spodobał. Opisy... Zdarzeń, sytuacji i inne są po prostu napisane po mistrzowsku! Bardzo chciałabym umieć tworzyć takie cuda jak ty no i mam nadzieję, że za pewien czas mi się to uda :P Liczę na to, że za niedługi czas dodasz coś nowego, bo to opowiadanie wciągnęło mnie jak nieliczne i... Weny, weny i jeszcze raz weny! Przepraszam za taki kom, ale ja owej weny nie posiadam nawet na komentowanie postów... ;_;

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeczytałam i przyznam, że bardzo mi się podobało. Wciągnęłam się...

    W rozdziale za dużo się nie dzieje: najpierw Grace snuje rozmyślania, potem poznajemy lepiej postać szefa, którego to Grace obwinia o całe zło tego świata, znaczy jej świata. :)

    Mimo braku akcji rozdział nadrabia wieloma innymi aspektami, na przykład opisami czy ukazaniem bohaterów. A to moim zdaniem w początkowych rozdziałach jest najważniejsze, bo akcja rozkręca się dopiero z czasem.

    Pozdrawiam serdecznie.
    http://irim-story.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń